Dziś opuściłam Cartagenę i udałam się w dalszą podróż do miejscowości Santa Marta, która jest jeszcze bardziej wysunięta na północ Kolumbii. Planowałam wybrać się tu już parę dni wcześniej, jednak ciężko mi było rozstawać się z rodzinką. Pożegnanie było bardzo ciężkie i ze łzami. Bardzo się do siebie zbliżyliśmy, więc nie było łatwo. Angie napisała mi piękny wzruszający list, o tym jak bardzo mnie polubiła i że to nie jest zwyczajne zjawisko, by tak się do kogoś przywiązać w ciągu 10 dni. James i Kathy podarowali mi torebkę z wyrobu ręcznego, takie jakich się tu używa w Kolumbii. Niczego się nie spodziewałam, jednak był to bardzo miły gest. Nawet chłopcom było przykro, że ich opuszczam. Zawsze kłócili się o to, który ma ze mną spacerować. Z tego względu, iż uliczki w Cartagenie są zbyt wąskie, musieli się zmieniać. Było to zarazem śmieszne, ale też i bardzo przyjemne.
Z Cartageny do Santa Marta dojechałam busem. Podróż trwała 4 godziny z przesiadką w Barranquilla. Całą podróż przespałam, bo ostatnią noc przebalowaliśmy na dyskotece do rana. Do Santa Marty przybyłam około 14 i busik podwiózł mnie pod sam hostel, który sobie wcześniej wyszukałam przez internet. Hostel ten Brisa Loca jest najpopularniejszy wśród turystów, bo organizuje imprezy, aby ludzie mogli się zintegrować, można tu też zakupić wycieczki itp. Cena jednak za nocleg w dormitorium 6-osobowym wydała mi się zbyt wygórowana. Chcieli 37.000 peso, czyli jakieś 20 dolarów. Zostawiłam tu swój plecak w przechowalni i poszłam na poszukiwanie innego miejsca noclegowego. Okazało się, że w centrum jest ich cała masa. Popytałam w kilku i zdecydowałam się na nocleg w hostelu Divan. Tu za jedynkę dosyć dużą, z prywatną łazienką i telewizorem (na nim mi akurat najmniej zależy i w ogóle nie załączam, bo jeszcze nie zaraziłam się od Kolumbijczyków i nie jestem maniakiem telenoweli) zapłaciłam 30.000, czyli około 17 dolarów. To też sporo, jak na Amerykę Południową, ale takie są ceny na wybrzeżu Kolumbii. Ponoć bardziej wgłąb kraju jest o wiele taniej i można nocować już za 5 dolców, tak jak jestem przyzwyczajona po pobycie w Ekwadorze w zeszłym roku. Za noclegi płaciłam w granicy od 5-8 dolarów i zawsze byłam w jedynce z łazienką prywatną.
W trakcie poszukiwań, poznałam w innym hostelu jedną Szwajcarkę, która również samotnie podróżuje i dotarła do Santa Marty wieczór wcześniej, więc nie zdążyła jeszcze nic poza plażą zwiedzić. Umówiłyśmy się na później i wybrałyśmy na wspólne odkrywanie miasta.
Moje pierwsze wrażenia były negatywne. Miasto bardzo różni się od Cartageny, jest nudniejsze i o wiele mniej ma do zaoferowania. Sam rynek jest jakiś dziwny, kościół na jednym placu, kościół na drugim i nic więcej. Pełno ulicznych straganiarzy, naciągaczy. Dużo stanowisk z jedzeniem. My wybrałyśmy się do ulicznej restauracji, takiej z której zazwyczaj korzystają tylko miejscowi, bo jest w nich o wiele taniej, aniżeli w restauracjach na mieście. Tu za posiłek złożony z zupy, dania głównego i lemoniady zapłaciłyśmy 3 dolary. Potem przeszłyśmy się na plażę, ale nie jest ona rewelacyjna, niczym nie zachwyca, może jedynie bliskość z hostelu do plaży, bo to niecałe 5 minut pieszo. Poza tym jest tu bardzo wietrznie. Upał nieziemski, ale wiatr, który jest tak porywający, że nie można spokojnie po ulicach spacerować, bo zwiewa i do tego piasek sypie się w oczy. Dowiedziałam się, że jest to bardzo naturalne zjawisko tutaj w styczniu. Zastanawiałam się skąd wzięła się nazwa hostelu Brisa Loca, do którego udałam się na początku, ale teraz mnie to nie dziwi, bo oznacza to szalony powiew. Po dłuższym spacerku w centrum miasta, wybrałyśmy się na drinka do baru, a potem z powrotem do hostelu. Było dosyć wcześnie, około 21,ale tu ciemno robi się już po 18. Zresztą zmęczenie dało po sobie znać i brak rozrywek w mieście. Imprezy rozkręcają się późnym wieczorem i często dopiero wtedy są otwierane bary. Rozstałyśmy się przy hostelu Corinne. Mój znajduje się o przecznicę dalej, jednak bałam się wracać sama. Santa Marta nie jest już takim bezpiecznym miastem jak Cartagena. W ciągu dnia widać pełno policjantów i strażników na każdym kroku, ale nocą kiedy są najbardziej potrzebni udają się na spoczynek i ulice są wolne dla przestępców. Będzie to widok codzienny podczas całej mojej podróży po Kolumbii. Corinne wspomniała mi, iż wieczór wcześniej widziała już ulicznych sprzedawców narkotyków, więc musiałam uważać. Przede wszystkim miałam przy sobie cała torebkę, a w niej gotówkę, karty i telefon. Ulice były puste, nie było widać już nikogo na ulicy, ale to jeszcze bardziej mobilizuje do wzmożonej uwagi. Po drodze napotkałam paru chłopaków, którzy oczywiście zagadywali, jednak nie wdałam się w rozmowy i tak udało mi się szczęśliwie dotrzeć do hostelu.
Tu przypomniały mi się „consejos de James”, czyli rady Jamesa, który mówił mi, abym ciągle na siebie uważała, nie spacerowała nocami po ulicach sama, nie wdawała się w żadne rozmowy z nieznajomymi, nie nosiła żadnych wartościowych rzeczy przy sobie. „Nie wyciągaj telefonu w autobusie, nawet jak dzwoni!”, „Uważaj na torbę!”, „Zwracaj na siebie uwagę, jak wypłacasz pieniądze z bankomatu, czy nikt cię nie obserwuje!”. Te i wiele innych porad na zawsze pozostaną mi w pamięci. Wcześniej śmiałam się z tego, bo James jest tylko kilka lat starszy ode mnie, a udzielał mi rad babcinych. Jednak będą one mi towarzyszyły podczas całej mojej podróży. Wiem, iż moi rodzice byliby mu za to wdzięczni.
Wieczorem posiedziałam jeszcze trochę na necie, ale sen zmużył mnie już o północy. Pewnie musiałam odreagować wszystkie nieprzespane noce w Cartagenie, kiedy to siedzieliśmy co dzień do rana, popijając whisky, rum bądź piwka. Najbardziej będzie mi brakowało tych naszych nocnych pogawędek.